Jak to mówią, każde utrapienie
zawsze ma swój koniec... Ze mną też tak było. Otóż pewnego dnia
wybrałem się z moim państwem na spacer. Celem były jeżyny, które
porastają okoliczne łąki, a raczej to, co z łąk pozostało,
czyli wielkie nieużytki. Pańcia załamuje ręce widząc, jak
niszczeją dawne ziemie uprawne. Ja specjalnie nie narzekam, chociaż
wielkie jeżynowiska są dla moich włosów prawdziwym utrapieniem.
Tamtego dnia poprzyczepiało się do mojej grzywy tyle kolczastych
gałązek, że postanowiłem znaleźć jakąś okazję , żeby pozbyć
się problemu. Szukałem czegoś typu dużej szczoty, która pomoże
mi rozczesać kołtuny z bolesną atrakcją. I nagle... poczułem...
najpiękniejszą woń, którą mój pudli nos mógł sobie wymarzyć
– ptasie zwłoki. Pobiegłem czym prędzej w kierunku boskiego
aromatu. Po kilkuminutowych poszukiwaniach znalazłem – maziste,
lekko zielonkawe, z pojedynczymi piórkami sterczącymi tu i ówdzie.
Zdmuchnąłem muchy i kilka chrabąszczy koczujących na zwłokach i
padłem z szerokim psim uśmiechem prosto w pachnącą rozkosz. Nie
muszę wam chyba mówić, co wtedy czułem. Wyginałem moje morelowe
ciało we wszystkie strony, skupiając się szczególnie na
najbardziej owłosionych okolicach. Ale niestety – w pewnym
momencie usłyszałem wołanie mojej pańci, która postanowiła
wrócić do domu. Pobiegłem radośnie, żeby podzielić się moim
szczęściem z ludzką rodziną. Niestety – spotkała mnie wielka
przykrość. Moja bezbrzeżna radość zderzyła się z murem
obojętności, a nawet więcej – wyraźnej niechęci. A najgorsze
miało dopiero nastąpić – zakaz przebywania w pobliżu ludzkich
nosów przez cały tydzień. Rzekomo w celu wywietrzenia. Żadnego
przytulanie, buziaczków, ani jednego miłego słowa! Moje serce
krwawiło. Jak dla nich bym wszystko, a oni? Zimna niechęć... Miska
z jedzeniem na tarasie, wykrzywiona twarz i te raniące słowa: „idź
sobie, bo śmierdzisz...”
Tylko raz moje pudle serce zadygotało
z radości, jak zostałem zabrany na całodzienną wyprawę z mapami,
czyli na I Strzelecki Marsz na Orientację. Pilnowałem moich dużych i
małych strzelców, ostrzegałem przez dzikami, które mogły czaić
się w krzakach, naganiałem sarny. Mojej pańci w trakcie marszu
tylko trochę spojrzenie złagodniało i nawet rzuciła miłe słowo,
ale jak tylko chciałem jej z radości wskoczyć na ręce, to znowu
wróciła ta sama niechęć.
Jednak żaden smutek nie może trwać
wiecznie. Pewnego dnia usłyszałem zbawienne: „musimy coś z tym
zrobić, bo nie możesz być przez całe wieki wygnańcem”. I
pańcia wzięła do ręki niezbyt lubianą przeze mnie golarkę i
pozbawiła moje ciało boskiego aromatu – razem z włosami. Jak
zobaczyłem się w lustrze, to poczułem wstyd, który przebił nawet
uczucie, które ogarnęło mnie po zgoleniu pomponów. Ze szklanej
tafli patrzył na mnie pies goły! Nie goła pupa, czy łapy, ale
golas jak Wenus, która wynurzyła się z morskiej piany! Gołe uszy,
goła szyja, tylko nad ogonem pańcia się ulitowała i na samym
koniuszku zostawiła mały pędzelek... Dobrze, że mogłem ukryć
się w domu przed oczami gapiów... Przez kilka dni odwracałem
wzrok, jak tylko ktoś z rodziny na mnie patrzył. A potem poszedłem
na jeden spacer, drugi, trzeci... Kury początkowo trochę się ze
mnie śmiały, a perliczki wołały „psiakrew!” jak najęte, ale
w końcu wstyd minął. Teraz trudno mi uwierzyć, że nosiłem na
sobie taka ilość futra. Nareszcie ze spacerów nie przyciągam
kilogramów gałęzi, liści i żyjątek. Udaję zmutowanego charta,
bo przecież w takim golasie nikt nie dopatrzy się utytułowanego
pudla, championa Polski ;)